Jak to jest, być na macierzyńskim? No, nie będzie to jakieś specjalnie odkrywcze, ale bywa różnie. Przede wszystkim jest inaczej właściwie pod każdym względem. Największą zmiana dotyczy chyba aspektu logistyczno-towarzyskiego, dla mnie było to zupełnie nowe doświadczenie życiowe.
Świeżo upieczona mama musi najpierw stopniowo opanować tę sytuacje, która na początku może wydawać się jakimś armagedonem: jak tu w ogóle wyjść z domu z noworodem? Kogo najpierw ubrać – ważne szczególnie zimą, co ze sobą zabrać (niezbędnik rozrasta się do rozmiarów potężnej walizy, i w sumie wygląda taka matka jak na gigancie), o której wychodzić – trzeba w końcu wcelować pomiędzy posiłkami i najchętniej w drzemkę… A dzieciak na etapie zamykania drzwi najczęściej i tak robi kupę, więc wszystko trzeba z powrotem odpakować. Potem slalom z wózkiem, w zależności od pory roku za przeszkody robią hałdy szarego śniegolodu lub sterty liści. Bez względu na porę roku: źle zaparkowane samochody, krzywe chodniki oraz psie kupy. Temat barier architektonicznych w przestrzeni publicznej to nasz konik – w końcu o tym jest cała O mamma mia! Tu wózkiem nie wjadę – i mogłybyśmy tu napisać encyklopedię grzechów większych i mniejszych. Po kilku tygodniach ma się opracowaną trasę, i jak ten koń w klapkami się nią łazi 3x dziennie. Super. Wtedy przychodzi czas na odbudowanie życia towarzyskiego – w końcu mamy masę czasu, nic nie robimy, no nie? Wreszcie sobie pochodzimy na kawkę w ciągu dnia, bez pośpiechu i w ogóle luzik… No tylko że jakoś nie ma z kim, bo wszyscy albo pracują albo udają że pracują, żeby tylko nie spotkać się z nudną i monotematyczną mamuśką z dzieckiem. Bo można się zarazić, nie? Niektóre szczęściary mają zsynchronizowane przyjaciółki – ich życie rozwija się i wchodzi na kolejne etapy równolegle, więc właściwie niewiele trzeba zmieniać. Reszta, która nie miała tego szczęścia i wyrwała się z ciążą jako pierwsza w towarzystwie, niestety cierpi samotność wobec zastosowanego ostracyzmu, co albo wepchnie je w ramiona mamusiek z pobliskiego parku albo zamkną się w sobie jak małż. Można też zamknąć się w towarzystwie mamusiek. Ostatni dylemat to dokąd pójść? Jeśli mamy to „szczęście” i mieszkamy w dużym mieście, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że ktoś przedsiębiorczy otworzył tzw. kawiarnię dla mam z dziećmi w miarę niedaleko od naszego domu. Nisza „kawiarni dla mam z dziećmi” jest chyba najbardziej dochodową gałęzią gastronomii: nigdzie indziej nie trzeba płacić 8 złotych za kubek soku czy 14 złotych za kawałek zwykłego murzynka (szumnie zwanego brownie), spożywanych jedną ręką i z czającym się atakiem serca (bo zaraz jakieś szalejące w okolicy dziecko wyleje na siebie lub na nas zawartość kubka z gorącą kawą), w hałasie i sajgonie gorszym niż na dworcu PKP w godzinach przedświątecznego szczytu. No i powiedzmy sobie otwarcie: kogo na to stać???
W sumie wychodzi na to, że taka matka na macierzyńskim jest jak w klatce: z jednej strony bariery czysto organizacyjne, najprostsze do przezwyciężenia, z drugiej – bariery architektoniczne, o których istnieniu nawet sobie nie zdawałyśmy wcześniej sprawy, z trzeciej – bariery psychologiczne, bo w końcu nie jest fajnie ciągle się stresować, że dzieciak zacznie płakać i ktoś krzywo spojrzy, albo że trzeba będzie publicznie nakarmić i ktoś nas upomni, albo że każde wsiadanie do autobusu czy tramwaju wymaga niezliczonej liczby uprzejmych uśmiechów i przeprosin wobec fukających współpasażerów, a z czwartej w końcu – bariery ekonomiczne, no bo kogo stać na takie kawiarniane życie codziennie?
Macie pomysł, jak wypuścić matki z klatek????
„O Mamma Mia! Tu wózkiem nie wjadę” to projekt Fundacji MaMa prowadzony od 2006 roku. Projekt ma na celu przebadanie przestrzeni miejskiej pod kątem dostępności dla osób na wózkach, z wózkami oraz małymi dziećmi.
wtorek, 14 lutego 2012
czwartek, 9 lutego 2012
W obronie zdrowego wkurzenia
Miałam napisać dalszy ciąg o konieczności poszanowania prywatności ciężarnych i kobiet w ogóle, ale natchnęło mnie w zupełnie innym temacie: oburzenia. Otóż przyznam się: ja często się wściekam, chociaż może po prostu zwyczajnie funkcjonuję naturalnie na podwyższonych obrotach. Mówię dużo, głośno, egzaltowanie i (czego się wstydzę) niecenzuralnie. Spóźnienia autobusu są „dramatyczne”, w kolejce w sklepie po 30 sekundach „trafia mnie szlag”, upał/mróz (niewłaściwe skreślić) – jest zawsze „nie do zniesienia”, a kilkadziesiąt razy dziennie „załamuję się totalnie” porażającą durnotą i absurdalnością spotykających mnie sytuacji. Taką reakcję wywołała u mnie ostatnio sprawa Dworca Centralnego: po prostu nie mieści mi się w głowie, że można za grube miliony (50!!!!) wyremontować budynek, i nadal pozostawić go równie niedostępnym dla osób z wózkami i na wózkach jak przedtem. Jak tylko o tym pomyślę to mi ciśnienie skacze. O, teraz :)
No ale zostawmy dworzec, bo chciałam o czymś innym. Te wszystkie moje „wkurze” i „załamki” są takim sobie gadaniem. Tak na serio to mnie wkurza właściwie tylko jedno pytanie „A po co ty się tym tak denerwujesz?”, w domyśle: to i tak nic nie zmieni. I jeszcze jak czasami usłyszę „złość piękności szkodzi” to mam ochotę przyłożyć.
Moja mądra przyjaciółka uświadomiła mi, że w samej nazwie „emocje” tkwi niezmiernie ważna informacja: e-motio, czyli coś, co wprawia w ruch. Nas wprawia, ludzi! To emocje leżą u podstaw jakiejkolwiek motywacji do działania, bez emocji bylibyśmy osobowościowo „ciepłymi kluchami” bez żadnej pasji. Z racjonalnego punktu widzenia chęć zmieniania świata jest oczywiście kompletnie pozbawiona sensu, ale przecież do boju nie pcha nas mózg tylko EMOCJE!! W końcu nie na darmo mówi się o wojujących feministkach ;)
I warto, abyśmy jak najdłużej miały w sobie żar, pasję, chęć do zmiany, wkurzenie i inne „bezsensowne emocje” bo jest jeszcze tyle do zrobienia, że nie możemy się teraz zatrzymać!
No ale zostawmy dworzec, bo chciałam o czymś innym. Te wszystkie moje „wkurze” i „załamki” są takim sobie gadaniem. Tak na serio to mnie wkurza właściwie tylko jedno pytanie „A po co ty się tym tak denerwujesz?”, w domyśle: to i tak nic nie zmieni. I jeszcze jak czasami usłyszę „złość piękności szkodzi” to mam ochotę przyłożyć.
Moja mądra przyjaciółka uświadomiła mi, że w samej nazwie „emocje” tkwi niezmiernie ważna informacja: e-motio, czyli coś, co wprawia w ruch. Nas wprawia, ludzi! To emocje leżą u podstaw jakiejkolwiek motywacji do działania, bez emocji bylibyśmy osobowościowo „ciepłymi kluchami” bez żadnej pasji. Z racjonalnego punktu widzenia chęć zmieniania świata jest oczywiście kompletnie pozbawiona sensu, ale przecież do boju nie pcha nas mózg tylko EMOCJE!! W końcu nie na darmo mówi się o wojujących feministkach ;)
I warto, abyśmy jak najdłużej miały w sobie żar, pasję, chęć do zmiany, wkurzenie i inne „bezsensowne emocje” bo jest jeszcze tyle do zrobienia, że nie możemy się teraz zatrzymać!
Subskrybuj:
Posty (Atom)